Tak jak zrobiło to dziś wiele wnucząt, z okazji Dnia Babci. No chyba że nie krępuje was wspólne oglądanie filmu, w którym jest dużo seksu i niewiele sensu.
Aronofsky jednak zawiódł, choć nie aż tak bardzo, jak można było się obawiać po obejrzeniu zajawki. Film, zgodnie ze złymi przeczuciami, jest baletowym banałem - sztampa w fabule aż zadziwia - z dodatkiem zestawu firmowego reżysera (zawodowa eksploatacja ciała, fizyczna autodestrukcja, narkotyczny odjazd, trudne stosunki z matką), podanego w postaci zupy dnia i mielonego z mikrofali. Co gorsza, Aronofsky idzie chwilami w horror, ocierając się o żenadę właściwą kinu klasy B i C. Szkoda, że nie zdecydował się na powtórkę z "Zapaśnika" w wydaniu baletowym, na co zanosiło się w pierwszych minutach filmu. Mogło być ciekawie.
Cóż więc ratuje "Czarnego łabędzia"? Ten film to jedna wielka adoracja Natalie Portman za pomocą kamery, głównie z użyciem zbliżeń. Jest zrobiony jak przez zafascynowanego aktorką wielbiciela i to się może podobać, to trzyma film w ryzach i dodaje mu oryginalności. A sama Natalie? Jeśli dostanie Oscara, nie będę protestował.
Czy warto zobaczyć? Poniekąd, jak kiedyś King Konga czy Godzillę - jako pewne zjawisko filmowe, wysokobudżetowy spektakl, bo bez wątpienia wykonano tu ogromną i w wielu aspektach znakomitą robotę. Przygotujcie się jednak na lekkie mdłości po seansie, jak po spożyciu przysłodkiego koktajlu.
- - - - -
Czarny łabędź, reż. Darren Aronofsky, USA 2010