"Nie bój się, Bi"
Intrygujący, dość tajemniczy film, znakomicie opowiedziany, choć pozbawiony tradycyjnie rozwijającej się, wartkiej akcji. Debiutujący wietnamski reżyser okazał się twórcą wielce utalentowanym, świetnie panującym nad materią filmową. Z przemyślanych, dopracowanych scen i kadrów, bogatej warstwy dźwiękowej, zbudował zmysłowy, magnetyczny obraz, którego bohaterami są mieszkańcy dzisiejszego Hanoi.
Tropikalny klimat i hormony - to mieszanka zabójcza, paraliżująca umysłową aktywność homo sapiens, pozbawiająca go statusu badacza i odkrywcy - zdaje się mówić autor filmu. Wszyscy na przedmieściach Hanoi myślą tylko o "jednym", choć fakt ten pozostaje w niejakim ukryciu, zwłaszcza, ukrywa się go przed dziećmi. Nauka i praca nie kleją się, dobrze prosperuje tylko fabryka lodu, który jest towarem pierwszej potrzeby (oj bardzo, bardzo, w jednej ze scen). Pozornie tętniące normalnym życiem wietnamskie miasto pozostaje de facto w stanie niemal oblężenia. Ratuj się, kto może - nad jeziorem, w trzcinach, niespodziewanie można natknąć się na wymazanych błotem uciekinierów przed gorączką.
To tylko jedno z możliwych odczytań i znaczeń filmu. Jest ich więcej, bez wątpienia to także opowieść o młodości i tęsknocie za nią, i na tym możliwości interpretacyjne się nie kończą. Film domaga się wzmożonej uwagi i skupienia podczas oglądania, ważną rolę odgrywa w nim montaż.
Nie bój się, Bi, reż. Dang Di Phan, Francja, Niemcy, Wietnam 2010
- - - - -
"Mr. Nobody"
Film, na który warto zwrócić uwagę z jednego powodu, a mianowicie, z uwagi na jego, dość szczególne, nowatorstwo. Nie jest to niestety nowatorstwo, które budzi nadzieję co do przyszłości kina, a raczej przeciwnie - obawę.
"Mr. Nobody" przypomina wpisy blogerskie składające się z samych linków do jutjuba. Cytatów, odniesień jest tu całe zatrzęsienie, czasem branych zupełnie na łapu-capu (co ciekawe, wiele motywów daje skojarzenia z kinem polskim). Niczego nowego nie znajdziemy także w stylistyce poszczególnych elementów filmu, których jest zresztą ogromna ilość - to w większości ekspresyjny, znany z videoklipów styl. Nowością jest jednak efekt końcowy, całość - ponaddwugodzinna feeria obrazów, dźwięków i przemielonych motywów, wyróżniająca się spójnością, dobrym tempem i wieloma zacnymi kawałkami w ścieżce muzycznej. Takie widowisko jest w kinie czymś nowym. Moja zaś obawa dotyczy możliwości powstania "efektu podniesienia kontrastu", czyli sytuacji, w której tradycyjna filmowa narracja, w zestawieniu z nowym wynalazkiem, stanie się zbyt blada, niewyraźna, a co za tym idzie - przestarzała i nadająca się już tylko do wyrzucenia na śmietnik.
Parę słów o tym, o czym właściwie "Mr. Nobody" jest. Czy jest to film o konieczności dokonywania wyborów i strachu przed złym wyborem, jak można było sądzić po zapowiedziach? Bynajmniej, to tylko pozór, uzyskany za pomocą potwornej ilości drętwych banałów, ogłaszanych przez narratora i odpowiednio ilustrowanych, takich jak pytanie - "dlaczego kaszka wymieszana z soczkiem nie może być z powrotem samą kaszką?", albo niezwykle głęboka uwaga, że jak się w cukierni wybierze jedno ciastko, to innych się nie zje. W rzeczywistości, jest to film przede wszystkim o urokach młodzieńczych miłości - pseudofilozofia daje tylko pretekst do opowiedzenia kilku historii na ten temat, skontrapunktowanych, jakże standardowo, wizją starości. Z tych historii na plan pierwszy wybija się Love Story (a może raczej Romeo i Julia) młodocianego przyszywanego rodzeństwa.
Warto dodać, że rozmach, z jakim zrobiono film, jest naprawdę imponujący. Widać z daleka, że także imponujący musiał być budżet. To chyba domena kina europejskiego - robienie superprodukcji dla wąskiej publiczności, wszak "Mr. Nobody" nie jest na razie hitem kasowym, może na szczęście.
I jeszcze jedno - zupełnie nie rozumiem, dlaczego idąc do kina w Polsce, oglądam film z francuskimi napisami na dole, a polskimi - na górze ekranu.
Mr. Nobody, reż. Jaco Van Dormael, Belgia, Francja, Kanada, Niemcy 2009
- - - - -
"Hadewijch"
Coś interesującego czy popelina? Raczej to drugie, tyle że znośne do oglądania, dzięki głównej bohaterce, a raczej grającej ją aktorce (Julie Sokolowski - nasza?), która ma w sobie coś, co przyciąga uwagę. Obdarzona obliczem Madonny, ubierana głównie w niebieskie sukienki, wykreowana jest tu jakby na świętą osobę, tyle że biega po mieście bez stanika, za to z sympatycznym białym pieskiem. Gdyby zamienić ją na kogoś, powiedzmy, bardziej zbliżonego do standardu mniszki, myślę, że rzecz byłaby betonowa i nie do oglądania.
O czym to jest? Pewności nie mam, napiszę ogólnie - o religii, fundamentalizmie, zdolności rozpoznawania własnych pragnień, terroryzmie i dobrym grzeszniku.
Ciekawy szczegół - podczas pierwszego spotkania bohaterki z późniejszymi arabskimi znajomymi, w kawiarni, rozmowa odbywa się metodą Godarda - jeden z Arabów przeprowadza z Céline coś w rodzaju wywiadu, kwestionariusza. Czy to zamierzone odniesienie, a jeśli tak - w jakim celu zastosowane? Czy ma to być nawiązanie do prób odkrycia zagadki kobiety, w tym przypadku - kobiety gorliwej chrześcijanki?
Film posługuje się całkowicie surową narracją - surowe zdjęcia, brak muzyki. Tego typu realizacja to wyzwanie, i wyczyn - jeśli uda się zainteresować widza. Tutaj udaje się do czasu. Finałowi towarzyszy już jednak patetyczna, banalna muzyka, a jej obecność wzmacnia tylko wrażenie, że na sensowne zakończenie zabrakło pomysłu. Kiczowate, nijakie - jest najsłabszym elementem filmu, daje widzowi na wyjście to przykre poczucie, że ktoś go zrobił w kinowego balona.
Hadewijch, reż. Bruno Dumont, Francja 2009
- - - - -
"Soul Kitchen"
Bardzo prosta, bardzo beztroska niemiecka komedia o młodych ludziach, która może się spodobać bardzo beztroskim, młodym ludziom, filmowo niewymagającym, wyświetlana w słabym formacie cyfrowym. Słynna polska komedia "Kogel-mogel" jest głębsza i bardziej wyrafinowana od tego filmu, serio.
Dywagacje o "tyglu wielokulturowości", o "portrecie outsidera", zawarte w prasowych omówieniach filmu, a także informację, jakoby był on po części dramatem - proszę schować między bajki.
Soul Kitchen, reż. Fatih Akin, Niemcy 2009
- - - - -
"Tamara i mężczyźni"
To się nazywa film staroświecko opowiadany! A jednak, Wyborcza jakoś nie wyklęła reżysera i nie odmówiła mu prawa do robienia dalszych filmów. Przeciwnie - chwalą.
Nie staroświeckość filmu, jednakże, decyduje o jego odbiorze. To nawet dość przyjemnie zobaczyć w kinie zwykłą opowieść o przygodach damsko-męskich, coś jak z teatru "Syrena", ze słuszną, acz nieprzesadną dawką psychologii i realizmu, ze starannie przygotowaną scenografią, porządnie opracowanymi i zagranymi postaciami, z prawdziwą seksbombą, jak za dawnych dobrych lat kina, a przy tym opowieść świeżą i oryginalną, gdy chodzi o miejsce akcji i sposób zawiązania intrygi. To wszystko bardzo fajne i wciągające. Rzecz w tym, że po obiecującym początku, dość szybko film zaczyna toczyć się wyłącznie siłą bezwładności, jak telepiący się po bruku wóz bez konika, aby w finale, niestety, rozsypać się całkowicie, głównie stylistycznie. Dawno nie widziałem filmu, do którego tak idealnie pasowałoby powiedzenie - "nie wiadomo, czy śmiać się, czy płakać". I nie ma to nic wspólnego z angielskim czarnym humorem, choć w zamierzeniu - miało mieć. To po prostu kompletne pogubienie się w konwencji, spalenie i ugotowanie puent.
Niektóre popełnione błędy widać jak na dłoni - zbyt duża ilość równoważnych wątków, zbyt wiele kandydatur do miana głównego bohatera, nie wiadomo, z czyjego punktu widzenia obserwujemy wydarzenia. Szwankuje prawdopodobieństwo zachowań, razi nagła manekinowatość niektórych postaci, zwłaszcza pana pisarza Nicholasa.
Najbardziej szkoda mi, w całym tym przedsięwzięciu, aktorki Tamsin Greig, która wykonała kawał świetnej roboty, kreując panią Hardiment.
Jedyny pożytek z filmu mogą odnieść uczący się i miłośnicy języka Albionu - w wykonaniu niektórych postaci angielski angielski jest dosłownie rozkoszny. Wsłuchiwanie się w oryginał jest jeszcze o tyle pożyteczne, że polskie tłumaczenie zostało zrobione na odwal się, jakby.
Tamara i mężczyźni, reż. Stephen Frears, Wielka Brytania 2010